Ważny fragment działalności gromad, drużyn i szczepów stanowią akcje zimowe i letnie, różne biwaki, wędrówki oraz rajdy, organizowane w lasach, nad rzekami i jeziorami.
Niestety – wydaje się, iż wprowadzane obecnie instrukcje i inne prawne ograniczenia zmierzają do ostatecznego wykluczenie możliwości przygotowywania tradycyjnych, niewielkich obozów, nazywanych „puszczańskimi”, w znacznym stopniu ograniczających zbędne cywilizacyjne „udogodnienia” – co oczywiście nie oznaczało nigdy lekceważenia zasad higieny, ochrony zdrowia uczestników, a także prawdziwego poszanowania przyrody. Być może już wkrótce jedynymi harcerskimi placówkami będą miejsca swoistych spędów do wydzielonych, rachitycznych lasków, zastawionych murowanymi stołówkami, kuchniami, spłukiwanymi toaletami i pełną infrastrukturą techniczną. Tam żaden z uczestników nie będzie musiał korzystać z „niebezpiecznego” młotka czy piły, wymyślać „pionierek” - ot, trochę pośpi w namiocie, ustawionym na drewnianej podłodze…
Czterdzieści lat temu jeden z bolesławieckich, starszoharcerskich obozów rozbito w pomorskich lasach - tuż nad otoczonym stromymi skarpami jeziorkiem. Uczestnikami placówki, trwającej trzydzieści dni, byli harcerze – uczniowie najstarszych klas szkół średnich w liczbie niewiele przekraczającej dwadzieścia osób, natomiast kadrę stanowiły dwie w pełni dorosłe osoby. Całą obsługę kuchni i wszelki prace, umożliwiające bezpieczne i prawidłowe funkcjonowanie placówki, wykonywali sami obozowicze. Niezbędny, awaryjny środek szybkiej łączności ze światem zapewniał rower Ukraina.
Najbliższa, mała wioseczka leżała kilka kilometrów od obozu. By dostać się do jej romantycznego sklepiku, należało pokonać piaszczystą, kniejową ścieżkę. Stamtąd ręczną dwukółką przywożono niezbędne artykuły spożywcze. Obozową „chłodnię” i podręczny magazynek zastępowała głęboko wkopana, oszalowana drągami piwniczka.
Drobne, a w rzeczy samej tylko pozorne niedogodności - za jakie ktoś może uznać miesięczny brak dostępu do telewizji i innych „dobrodziejstw” cywilizacyjnych - rekompensowała bujna, nie skażona jeszcze przyroda, niepowtarzalne wschody i zachody słońca nad krystalicznie czystą wodą w jeziorku tudzież codzienne zajęcia i wyprawy.
Między innymi organizowano kilkudniowe terenowe gry tematyczne, jak choćby zaczynający się przed świtem „dzień indiański”, który poprzedzało mozolne przygotowanie odpowiednich strojów i broni. Wbrew pozorom kosztowało to dużo wysiłku i umiejętnej improwizacji, za to niektóre wyroby z tamtych lat do dzisiaj stanowią wspaniałą pamiątkę – jak choćby drewniany, wystrugany z kawałka brzozowego klocka „colt” czy totemy „sowy”.
„Plemiona” miały swoje, nieznane obcym „wojownikom” terytoria, trzeba było skrycie zdobyć dla „swoich” przemyślnie ukryte pożywienie - a w międzyczasie starano się jak najszybciej wytropić wigwam przeciwnika. Wymagało to sprytu, umiejętności maskowania - ze świadomością, że polski las, chociaż nie umywa się do kanadyjskiej puszczy, też potrafi być niebezpieczny, choćby za sprawą różnych, bytujących w nim i groźnych dla zdrowia owadów czy insektów.
Z perspektywy minionych lat zabawa w Indian może wydawać się infantylnym zajęciem dla maturzystów, podobnie jak inscenizowanie bitwy pod Grunwaldem, gdzie miecze zastępowały długie skarpety, wypchane jakimiś miękkimi podkoszulkami i inną bielizną – ale chyba takie zajęcia pamięta się dłużej, niż godziny spędzone przed komputerem lub telewizorem.
Powrotowi z „puszczańskich” obozów do normalnej szkolnej, studenckiej lub zawodowej codzienności towarzyszyła świadomość, iż już za rok - często w tym samym, lub niewiele zmienionym gronie - będą kolejne wakacje. A dopiero gdzieś w odległej perspektywie odpowiedzialne, dorosłe życie, które nie zawsze pozwoli cieszyć się tak bliską, serdeczną łącznością z przyrodą i beztroskimi zabawami…
Wyjeżdżając z miejsca „puszczańskiego” obozu nie zostawiano obrzydliwych śladów „pobytu” człowieka, stert śmieci i innych „pamiątek”. Było to sprawą harcerskiego honoru…